Moje wcześniejsze wspomnienia z czasów „żnińskich” niejednokrotnie już na różnych łamach publikowałem. Sięgam nimi w przeszłość odległą nawet o 60 i więcej lat, ale pamięć bywa zawodna. Niezawodni za to są moi Czytelnicy, którzy pewne fakty i zdarzenia zapamiętali lepiej ode mnie i to właśnie oni w swoich komentarzach moją wiedzę korygują lub dopełniają. Razem tworzymy bardziej spójny obraz, bogatą panoramę naszego miasta i regionu.
Z mojego rodzinnego Żnina wyprowadziłem się pod Warszawę w roku 1969 czyli tuż przed objęciem w Polsce władzy przez ekipę Gierka. Nadchodziła dekada jeszcze niewystarczającego, ale jednak przyśpieszonego rozwoju gospodarczego, szczególnie zaś budownictwa mieszkaniowego. W całym kraju, jak grzyby po deszczu wyrastały blokowiska, brzydkie, ale za to wznoszone w szybszej technologii OWT czyli wielkiej płyty. W umiarkowanej na szczęście skali oraz znacznie później proces ten dotknął również Żnina, ale tutaj gdzie teraz mieszkam betonowanie publicznej przestrzeni przyjęło rozmiary katastrofalne i trwa intensywnie do dziś. W jednej z komedii Stanisława Barei pokazano w krzywym zwierciadle infrastrukturę towarzyszącą nowym osiedlom. Jako pierwsze dwa najważniejsze dla mieszkańców sklepy uruchomiono pamiątkarski i... monopolowy. To przegięcie było oczywiście zamierzone. Naprawdę aż tak źle nie było. W rzeczywistości osiedla z tamtych lat, z uwagi na lokalizowanie ich zazwyczaj w oddaleniu od centr miast, obowiązkowo wyposażano w sklepy z artykułami pierwszej potrzeby czyli spożywcze, ale zadbano też o bliskość szkół i przedszkoli, czasem także przychodni lekarskiej. Dziś koszmarne betonowe molochy wciska się w każdy wolny zakątek, kosztem zieleni, światła i powietrza. Jeśli zaś nowe większe osiedle powstaje na obrzeżach miast, to bez żadnej infrastruktury, a nawet bez przyzwoitej komunikacji z cywilizowaną częścią miasta.
Wróćmy do Żnina. Kiedy stąd wyjeżdżałem, w mieście był tylko jeden blok, ten na Spółdzielczej, właściwie w samym centrum, a dzięki temu z gotowym dostępem do całej istniejącej miejskiej infrastruktury. Bloki to był jakiś wyimaginowany „inny świat” i przyznam się, że ja jednak nie mogłem pojąć tej fascynacji, kiedy zostałem zaproszony na kawę do zaprzyjaźnionej sympatycznej blokowej pary Jurka i Karoliny. Oni nie mieli nawet podwórka z trzepakiem i śmietnikiem, jak każdej porządnej kamienicy przystało. Żnin w tamtych latach liczył sobie 10-12 tysięcy mieszkańców. Oprócz budownictwa jednorodzinnego, cała niemal ludność mieszkała tu w starych zasobach, głównie właśnie w przedwojennych kamienicach. Miasto było i nadal jest schludnie utrzymane przez służby komunalne. Kilka lat wcześniej, za „pontyfikatu” legendarnego włodarza Zbigniewa Skorwidera, z okazji uroczystości 700-lecia nadania Żninowi praw miejskich, fronty wszystkich kamienic w starym centrum otrzymały kolorową elewację, a wszystkie ulice pokrył asfaltowy dywanik, za wyjątkiem tych, gdzie solidna nawierzchnia z granitowej kostki interwencji nie wymagała. W każdym razie już wtedy czyli w drugiej połowie lat 60-tych ubiegłego wieku cywilizacja w Żninie miała się dobrze i żadni „misjonarze” ani Prometeusze nie byli jej potrzebni. Tak jest i dziś.
Do rozważań i porównań w kwestii infrastruktury skłania mnie obserwacja nowych osiedli w mojej okolicy. Szczególnie zastanawia mnie jedno z nich. Powstało kilkanaście lat temu. W fazie budowy było przez dewelopera reklamowane jako „miasto-ogród”. W rzeczywistości powstał koszarowy ogrodzony potworek złożony z mnóstwa dwudziestolokalowych niskich bloczków usytuowany na styku z Pruszkowem, ale oddalony o kilka kilometrów od siedziby innej gminy, do której administracyjnie przynależy. W bliższej i dalszej okolicy obserwuję powstające podobne getta. To wspomniane powyżej jest obliczone na 5 tys mieszkańców. Miało być ekskluzywne, ale znam przypadki „szczęśliwych mieszkańców”, którzy pełnię szczęścia osiągają dopiero po wyprowadzce z uwagi na uciążliwości wynikające z sąsiedniej sortowni śmieci oraz hałasu płynącego z pobliskiej wielotorowej linii kolejowej. Lokale, których nie udało się odsprzedać, trafiły pod wynajem, w dużej części przez zatrudnionych na Mazowszu Ukraińców napływających jeszcze przed obecną wojną. O tym, ilu ich potrafi oszczędnościowo gnieździć się w jednym lokalu, krążą legendy. Pruszków przez swą bliskość Warszawy stał się na tyle atrakcyjny, że jedno z prasowych doniesień mówi o interwencji policji podczas zajścia w lokalu zamieszkałym przez... 80 osób. Teoretycznie w takim osiedlu bez odpowiedniej infrastruktury żyje, a raczej wegetuje, ilość mieszkańców porównywalna z połową „mojego” Żnina sprzed ponad 50 lat. Przyjrzyjmy się temu, co decydowało, że Żnin z taką w sumie niewielką populacją był już organizmem samowystarczalnym pod względem administracyjnym, gospodarczym oraz społeczno-politycznym. To się po prostu nazywa cywilizacja. I to jej się przyjrzyjmy.
Władzę w mieście sprawował urzędujący w Magistracie burmistrz (wedle ówczesnej nomenklatury przewodniczący Prezydium Miejskiej Rady Narodowej), ale jako siedziba powiatu posiadał Żnin również gmach Starostwa. Na pierwszej linii kontaktu z mieszkańcami było Przedsiębiorstwo Gospodarki Komunalnej. Dość bogata, jak na takie miasteczko była struktura oświatowa, której trzon stanowiły trzy szkoły podstawowe, szkoła zawodowa o kierunku metalowym, liceum ekonomiczne, szkoła rolnicza oraz chluba miasta czyli opromienione tradycją moje Liceum Ogólnokształcące im. braci Śniadeckich. Były też oczywiście dwa przedszkola, ale już w temacie żłobka nie potrafię z perspektywy lat nic powiedzieć.
Przejdźmy do służby zdrowia. Miejski szpital, jak na tamte czasy, był stosunkowo duży i pod wodzą doktora Tupikowa spełniał swoją rolę powiedzmy wystarczająco. Takie były czasy, ale czy dziś jest lepiej w tej kwestii? Podstawową opiekę zdrowotną w mieście sprawowała przychodnia rejonowa zatrudniająca standardowy zestaw lekarzy specjalistów. Nie pamiętam, gdzie się mieściła spółdzielnia lekarska, ale chyba też już stanowiła uzupełnienie zapotrzebowania w tej dziedzinie. Oczywiście funkcjonowało też Pogotowie Ratunkowe, mogące udzielić szybkiej pomocy i na tak niewielkim obszarze niezwłocznie do pacjenta dojechać. Funkcjonował też Polski Czerwony Krzyż, który m.in. organizował w szkołach kursy pierwszej pomocy medycznej. Nie chcę tego tekstu rozbudowywać ponad miarę, ale każdy z dotkniętych tutaj tematów wart byłby przywołania paru osób z tym związanych. Przykładowo z Pogotowiem Ratunkowym kojarzy mi się nasz „pałucki Kolberg” czyli Mirek Bińkowski, ale tak dokładnie to nie on bo on był jeszcze „gzub” tylko jego ojciec i starszy brat jako załoga karetki stacjonującej w okolicy Starostwa. Nie potrafię powiedzieć, czy apteka w Rynku była jedyną placówką w tej branży. Za to warto zauważyć, że higiena jako w parze ze zdrowiem idąca, miała swoją placówkę w postaci miejskiej łaźni, która cieszyła się znaczną popularnością ponieważ nie były to czasy powszechnego wyposażenia mieszkań w komfort własnej łazienki. Z tej łaźni można było skorzystać odpłatnie, ale powszechną praktyką było korzystanie z biletów, jakie pracownicy otrzymywali w swoich zakładach w formie deputatów.
Kolejna część wspomnień o dawnym Żninie już wkrótce.
Leonard Łuczak